Urodziny
7 lutego 2020
-
Mija 11 lat od wielkiej wygranej. Naszej osobistej od życia dla życia. Urodziła się Zetka. Ale były komplikacje. Chcąc ją szybko ratować mogło mnie już nie być.
Byłam z tych dziewczyn, które wręcz naigrywały się z tej drugiej grupy dziewczyn, z tych co żyły marzeniami o ślubie, białej sukni i dzieciach.
Wszystko byle nie to!
Cóż życie zadecydowało inaczej. Wzięłam ślub a nawet dwa i to z tym samym facetem. I mam dwie córki. Nadal z tym samym facetem! 😉
Ciąża, zwłaszcza ta pierwsza to czas wielkich niespodzianek. Wielkich niewiadomych. Jeśli ma się z kim to przechodzić, to jest czas pełen oczekiwania jak na prezent niespodziankę, żeby nie powiedzieć jak na kota w worku!
Pierwszą ciążę przeszłam całkowicie bezboleśnie, bezstresowo. Nie miałam nudności, nie miałam humorów czy zachcianek. Jedynie tyłam i bolały mnie piersi od dość szybkiej i wielkiej produkcji mleczarskiej.
Wszystko wydawało się wręcz jak w przesłodzonych filmach romantycznych. Mieszkaliśmy w Norwegii, ja latałam do Polski, do swojego salonu…sukien ślubnych. On szalał z radości i chyba bardziej niż ja przeżywał każdą wizytę u lekarza, każde USG, potem każdy ruch w brzuchu.
Wszystko wydawało się wręcz słodko-pierdząco idealnie.
Do czasu porodu.
Nie przeczuwając co się będzie działo wyjątkowo wcześnie wstałam tego dnia. Wykąpałam się. Ba! Ogoliłam od dołu do góry, co było wyczynem na miarę mistrza jogi wówczas. I poczułam skurcze. Brzuch mi sztywniał i robił się jak kamień.
Do dziś pamiętam jak On siedział na łóżku z zegarkiem w ręku, a ja chodziłam po domu, bo z bólu nie byłam w stanie ani leżeć ani siedzieć. Chodzić też nie – ale jakoś było mi najłatwiej. Wydawało mi się, że to chyba najwyższy czas złapać za torbę i jechać do szpitala.
Pojechaliśmy. Było trochę za wcześnie. Ale zostałam zaprowadzona do sali i skakałam na piłce na przemian z braniem prysznica.
Zaczynało mi się dłużyć wszystko. Boleć. Tak na serio. A położna odprawiła Go do domu. Że to jeszcze potrwa, że dadzą znać jak nadejdzie czas.
Minęło południe, czas obiadu i zaczęło się. On przyjechał. Był obok.
Dzisiaj nie pamiętam bóli porodowych. Bolało ale późniejsze doświadczenia przy porodzie zdecydowanie dużo bardziej bolały.
Dla mnie poród pierwszego dziecka to wspomnienie morza krwi.
Miałam zielone wody płodowe, dziecko było zawinięte w pępowinę. Była za głęboko już żeby wyciągnąć ją przez cesarkę. Żeby ją ratować kazali Mu wyjść z sali. Ja niewiele pamietam a On wspomina tylko ciszę i nagle mój przeciągły krzyk. Myślał już o najgorszym scenariuszu.
Bez znieczulenia, na szybko mnie cięli. Dziecko wyciągali kleszczowo. Udało się. Ale ja się wykrwawiałam. Wciąż bez znieczulenia zostałam zszyta. Dostałam w sumie w ciągu tygodnia 4 jednostki krwi.
Pamiętam tylko tyle, że jak ją wyciągnęli pielęgniarka położyła mi ją na brzuchu, a ja nie miałam siły na nic i jedyną myśl – zostawcie mnie wszyscy w spokoju, zabierzcie to, idźcie.
Kolejny obraz – to ja następnego ranka, obudziłam się bo było mi okropnie zimno. Okazało się że całe łóżko jest we krwi. Wszystko. Ja też.
Kolejny obraz jak karmiłam ją i jej becik zaczął robić się czerwony. Znów wszystko wokół było w mojej krwi.
Miałam wyjść ze szpitala. Chciałam się wykąpać. Idąc wzdłuż ściany do łazienki zemdlałam.
Tyle z pobytu w szpitalu. Zero jakichkolwiek wspomnieć/ uczuć co do dziecka, tego że zostałam mamą.
W końcu na tyle nabrałam sił, że mógł nas zabrać do domu.
Mleko leciało mi z piersi jak z kranu. Córeczka była zdrowa. A ja nie miałam sił ani ochoty ani brać ją na ręce ani patrzeć.
Przez pierwszy miesiąc leżałam w łóżku. Ledwo byłam w stanie wstawać do łazienki. Mała spała z nami w łóżku. Karmiłam ją przez sen. Tyle ile mogłam robić przy niej – robiłam. Ale bez emocji. Bez jakichkolwiek uczuć. Nie czułam wielkiego wybuchu miłości i skłamałabym pisząc, że pokochałam ją od pierwszego wejrzenia. Karmiłam. Przewijałam. Razem leżałyśmy. Bo tak wypadało. Bo tak trzeba.
Przez pierwszy miesiąc niemal ciągle płakałam. Chyba więcej niż dziecko. I użalam się, że nie mam siły, że coś ze mną nie tak, bo nie czułam jakoś tej wielkiej radości z posiadania dziecka, a wszyscy wokół tylko „ach i och”. Czułam się nic nie warta i ogólnie do niczego.
W przeciwieństwie do dziecka, które rozwijało się prawidłowo i było chyba najgrzeczniejszym, najmniej problemowym dzieckiem jakie można sobie wyobrazić. Kuzynki i koleżanki wciąż mówiły mi, że zazdroszczą. Nie dość, że On przejął większość obowiązków to dziecko było totalnie bezproblemowe. A ja nie umiałam się cieszyć.
Dzisiaj córeczka skończyła 11 lat! Nie umiem sobie wyobrazić bez niej życia. Nie jest tak bezproblemowa i taka cicha i grzeczna jak przez pierwsze 2-3 lata.
Ale miłości do niej się uczyłam. Nie tyle opieki, co właśnie wygrzebywania uczuć, tych ciepłych.
Miałam olbrzymie szczęście, że przez ten najtrudniejszy czas miałam Jego przy sobie. Widząc jak On delikatnie, z czułością obchodzi się z tym małym ciałkiem, ile radości sprawia mu uśmiech, tulenie, sam dotyk dzień po dniu, tydzień po tygodniu i ja zaczynałam czuć – a to ciepło jakie przeze mnie przepływało gdy karmiłam córkę, a to radość z kąpieli.
Miłość nie wybuchła we mnie jak wulkan. Ale teraz mogę przysiąc, że jak ktoś choćby spróbuje skrzywdzić moje dziewczynki to nie ręczę za siebie!
To, że zaraz po porodzie nie czuje się w brzuchu motyli i nie widzi się wszystkiego co dotyczy dziecka na różowo, nie oznacza że jest się złą matką!
Dzisiaj Zetka zaczyna swoje naście pierwsze. Kłopotów masa. Ale to, że jesteśmy całe i zdrowe cieszy najbardziej.
Zetka olała pierwsze półrocze szkoły. Baaaardzo olała. Nie będzie żadnej imprezy, zabawy z koleżankami i kolegami. Ale nie jesteśmy tak bez serca. Bo to nie o to chodzi. Mimo, że głównym problemem jest jej WIELKIE lenistwo i obiboctwo szkolne…zrobiliśmy dzisiaj wszyscy sobie wagary. Nikt nie poszedł do szkoły, nikt do pracy. W prezencie dostała indywidualną jazdę konną w terenie.
I o dziwo poruszyła ją bardziej niż prezent przygotowana przez nas niespodzianka. Najprawdziwiej w świecie wzruszyła się i popłakała. A co zrobiliśmy? Zamówiliśmy 11 balonów wypełnionych helem a do nich doczepiliśmy zdjęcia – na każdy balon zdjęcie z kolejno przeżytego już roku Zetki.
Chociaż… obchodząc jej urodziny – wyszarpaliśmy z Nim też „5 minut” na to urodzinowe świętowanie tylko we dwoje!
2 komentarz do “Urodziny”